Gdzie warto zjeść w Świdnicy i nie tylko? Fado i Wino, Restauracja Wieża i Schroniska PTTK na szlaku
Gdzie warto zjeść w Świdnicy i nie tylko?
- PTTK Andrzejówka
- Restauracja Wieża
- Restauracja Fado i Wino
Wyrwaliśmy się na dosłownie kilka dni do Świdnicy. Naszym celem były kolejne szczyty Korony Gór Polski, ale na wyjeździe nie zabrakło oczywiście i kulinarnych doznań. Łącząc przyjemne z przyjemnym, otrzymaliśmy wspaniały, przedłożony weekend w bardzo urokliwym miejscu. Nie sądziłam, że to miejsce aż tak pozytywnie mnie zaskoczy.
Waligóra, Mała Ostra i Skalnik
Pierwszą górą, na którą postanowiliśmy się wdrapać, była Waligóra. Do szczytu liczącego 936 m n.p.m. wiedzie m.in. strome, ale szybkie podejście od Schroniska PTTK Andrzejówska. Po całych 20 minutach byliśmy na miejscu. Nawet Piotrusia zaskoczyło to, jak szybko byliśmy na miejscu.
Na drogę powrotną wybraliśmy łagodniejsze, ale dłuższe zejście. Mogliśmy nacieszyć się widokami i kolorami lasu, który już gdzieniegdzie przybrał jesienne barwy.
Zaszliśmy do Schroniska PTTK Andrzejówka nie tylko po pieczątki w książeczce czy magnez na lodówkę, ale i na miskę gorącej zupy. Dla mnie pomidorowa z makaronem i śmietaną, dla Czyżyka żurek z chlebem, jajkiem i kiełbasą. Piotruś wciągnął cały talerz frytek i panierowanego kurczaka. Całość smaczna, sycąca, a koszt około 75 złotych z napojami.
Chciałabym docenić schroniskową ofertę (nie tylko tu) – jest w niej kilka pozycji wege.
Tak posileni, czując niedosyt chodzenia, ruszyliśmy na Skalnik. Wchodziliśmy ze wsi Czarnów, przez Małą Ostrą, która okazała się naprawdę przepięknym punktem widokowym. Było tu też kilka skałek, na których Piotrek mógł poćwiczyć wspinanie się pod okiem taty.
Piękną leśną drogą zeszliśmy ponownie do Czarnowa, kierując się najpierw ku Przełęczy Rudawskiej, a następnie w kierunku Jeleniogórskiej Kopalni Surowców Mineralnych, robiąc piękną pętle. Jedynie końcówka trasy była mniej akceptowalna dla naszego małego wędrowcy, w końcu jaką przyjemnością może być wędrówka asfaltem?
Restauracja Wieża
Wyszukując miejsc, w których możemy coś zjeść, często korzystamy z „Google”, tak samo, jak większość z Was. I tym razem nie było inaczej. Nie zawiedliśmy się.
Skusiłam się na Frutti di Napoli, czyli krewetki, małże, kalmar, liście limonki, pietruszka, pomidorki koktajlowe, a wszystko skąpane w obłędnym sosie winno-śmietanowym. Danie podawane jest z pieczywem. Przyznaje, że domówiłam jeszcze porcję bagietki, żeby móc maczać ja w tym boskim sosie.
Łukasz zamówił pizzę Siciliane, a w niej sos pomidorowy, mozzarella, salami spinata, chutney z cebuli, oliwki. Mówił, że pyszna. Środek pizzy jest nieco miękki, jest to pizza w stylu neapolitańskim.
Dla Piotrusia, jak zawsze coś inaczej. Dostał talerz pełen gnocchi z odrobiną masła i parmezanu. Po pierwszych górskich przygodach, wszyscy zasłużyliśmy na deser. Ja wybrałam słodki kawowy klasyk, czyli Titamisu, a chłopaki wspomnienie naszych zeszłorocznych wakacji: Cannoli al pistacchio – chrupiąca rurka wypełniona kremem na bazie ricotty, czekolada, pistacje i lody pistacjowe.
Chełmiec i Zamek Książ
Droga na Chełmiec była chyba tą najnudniejszą. Wybraliśmy trasę z Boguszowej idąc wzdłuż Drogi Krzyżowej Trudu Górniczego. Szutrowy szlak wiedzie od parkingu, aż po szczyt. Na szczęście jest jedna alternatywa, pozwalająca nieco się „powspinać” i urozmaicić wędrówkę.
Na szczycie znajdziecie miejsca biwakowe i schronisko, w którym możecie jedynie odpocząć przy długich ławach. Jedzenia tu nie ma, a w czasie, kiedy my byliśmy, wisiała karteczka informująca o awarii wody i niemożności skorzystania z toalety. Schronisko to ma jednak swoje plusy, można się wdrapać po schodach na wieżę widokową i podziwiać okolicę z góry.
Prosto z Chełmca udaliśmy się do Zamku Książ. Pierwszy raz wybraliśmy się na zwiedzanie z audoprzewodnikiem, a uściślając pierwszy raz z Piotrusiem w takiej formie. My mieliśmy opowieść zwyczajną, on bajkową. Choć chodził sztywny, bo co chwila plątały mu się za długie kable lub słuchawki spadały z uszu, to twierdził, że bardzo mu się podobało.
Samo przejście po zamku zajęło nam dobra godzinę, a to tylko cześć tego, co można tu zobaczyć. Jest park, zamkowe ogrody i podziemia, palmiarnia i tereny przy zamku z leśnymi ścieżkami, wąwozami. Tylko uwaga – sprawdźcie godziny zwiedzania. My przyjechaliśmy za późno, więc nie udało nam się zobaczyć za wiele, za to, to co zobaczyliśmy, bardzo nam się podobało.
Na obiad zaszliśmy do Restauracji znajdującej się na terenie kompleksu. Jest tu kilka punktów gastronomicznych, ale restauracja chyba tylko jedna.
Miejsce było okej, choć nie zachwyciło nas tu nic. Przyzwoity rosół z faktycznie domowym makaronem, rolada śląska z kluskami i kapustą i makaron w sosie śmietanowym z kurkami. Dla Piotrka był talerz klusek śląskich, bo nic innego nie mógł zjeść z karty.
Po obiedzie poszliśmy na spacer leśno-górskim szlakiem. Szukaliśmy ruin starego zamku, do których finalnie nie doszliśmy, ale widoki na trasie były przepiękne. Droga wiodła skrajem urwiska, Piotruś lubi trzymać się tej bardziej niebezpiecznej krawędzi, więc byliśmy czujni 🙂
Zaskakująca Ślęża i wisienka na torcie
Dzień pełen kontrastów i zaskoczeń. Wyruszając na Ślężę nie spodziewaliśmy się tego co nas czeka.
Wędrówkę rozpoczynaliśmy w pełnym słońcu. Było około 21 stopni, szliśmy na krótki rękaw. Ruszaliśmy spod Domu Turysty „Pod Wieżycą”. Podejście okazało się bardzo kamieniste – fajne, w bardzo górskim klimacie, ale też wymagające nieco wysiłku, głównie dla Piotrka. Za to na szczycie przyszła deszczowa chmura, a temperatura nagle spadła do około 8/9 stopni.
Schroniliśmy się w Schronisku Dom Turysty PTTK na Ślęży. Dobrze, że jako jedni z pierwszych, to udało nam się upolować miejsce do siedzenia i szybko dostaliśmy posiłek – zupa jarzynowa, wegańska fasolka po indyjsku i klasyczny bigos. Chyba najgorszy posiłek w schronisku, jaki do tej pory jedliśmy.
Wyciągnęliśmy wszystkie rzeczy z plecaka (Piotruś miał na sobie dwie kurtki i zimowe rękawiczki), zrobiliśmy szybkie zdjęcie na szycie i ruszyliśmy w drogę powrotną. Nie było łatwo. W trakcie naszego obiadu deszcz przeistoczył się w ulewę, więc kamienista droga była śliska, do tego trzeba było trzymać tempo, ponieważ cały czas padało, a szlak liczył około 5 kilometrów. Na szczęście szliśmy tą samą drogą, więc była nam znana. Dzielny maluch dał radę!
Popołudnie spędziliśmy włócząc się ulicami Świdnicy. Na naszej liście miejsc do zwiedzenia był Kościół Pokoju. Każdy detal tego miejsca jest dopieszczony, każda przestrzeń przyozdobiona, pełna przepychu, ale nie przytłaczająca ilością zdobień. Nie ma tu przestrzeni niewykorzystanej.
Fado i Wino
Kolacje zjedliśmy w Fado i Wino. Troszkę czułam się niedopasowana do miejsca w tych górskich nieco brudnych butach. Lokal jest bardzo elegancki. Wszystko tu się zgadzało: obsługa, jedzenie, czas podawania, podejście do klienta. Była to wisienka na torcie tego wyjazdu. Dania serwowane są na porcelanie z Bolesławca – jestem jej fanką.
Na początek deska serów i wędlin podana z kawałkami bagietki i oliwami. Połączenie Portugalii i Dolnego Śląska. Sery obłędne, delikatne, kremowe, niektóre z lekką szczypta chili.
W tym samym czasie podany został obiad Piotrusia. Restauracja nie ma menu dla dzieci, ale kucharz zaproponował panierowanego kurczaka z frytkami. Kurczak był bardzo delikatny, mięciutki – czuć to było przy krojeniu nożem.
Na danie główne Łukasz wybrał pierś z kaczki cous-vide podaną z sosem cydrowym, musem z czerwonej kapusty i marynowanym jarmużem. Ja się skusiłam na tutejszą specjalność, czyli grillowaną ośmiornicę podaną z pieczonym ziemniakiem i purée z bakłażanu – jakie to było dobre. Ziemniak smakował jak ten z ogniska, a ośmiornica naprawdę była grillowana – chrapiące końcówki i mięsiste kawałki.
Skusiliśmy się na deser. Piotruś dostał fondant czekoladowy normalnie podawany z lodami, ale ze względu na pogodę poprosiliśmy bez, a dla mnie śliwki pieczone pod kruszonką. Bardzo maślane, słodko-kwaśne, przepyszne. Zdecydowane 10 na 10 dla tego miejsca, mam nadzieję, że kiedyś uda mi się jeszcze raz tu trafić.